Prolog

                                       

                                    - A słyszeliście najnowsze wieści?

                                   Nick próbował ożywić lekko ponurą, jeszcze senną, poranną atmosferę w tawernie „Pod Kulawą Mewą”.

                               Zaczynał się kolejny pogodny dzień i natrętne słońce, łatwo przebijające się przez brudne, szare szyby,                         niemiłosiernie zwiększało i tak już niemały ból głowy kapitana Harpera. Sziedział okrakiem na ławie, opierając się o ścianę i trzymając w dłoni niemal już pusty kufel.

„Jak zwykle... jak co dzień” – pomyślał Harper, patrząc na ten sam pokryty pajęczynami, pociemniały od dymu sufit. A miało być przecież inaczej. Tak bardzo inaczej!

 

     Kiedy po raz pierwszy Rob Harper postawiał nogę na żaglowcu (ile to lat temu…) w swojej wyobraźni, której mu nigdy nie brakowało, widział siebie wielkim odkrywcą, postrachem mórz, a już co najmniej właścicielem wielkiej zielonej wyspy, z białymi plażami oblewanymi turkusowymi wodami tropików.

Nie ułożyło się… Tak jak i większości – pocieszył się myślach. Lata spędzone na szorowaniu pokładu, mozolne pięcie się w górę po krętych ścieżkach marynarskiej kariery. Nauka, nauka i jeszcze więcej nauki, a wszystko po to, by po prawie 14 latach, w końcu zostać kapitanem na parszywym, starym, zbutwiałym „Łabędziu”. Wtedy, wydawał się szczytem marzeń – jego pierwszy statek…

 

- Podobno Francuzik z załogą wrócił żywy z Morza Mgieł. Mówią, że tam są jakieś duże wyspy. – Nick nie dawał za wygraną, choć nikt jakoś nie wykazał zainteresowania jego „najnowszymi wieściami”.

 

Po „Łabędziu” była „Rusałka”, potem „Syrena” i szereg innych kryp, na których największymi napotykanymi przygodami były wizyty w jakimś większym porcie, gdzie przybijały wielkie statki z dalekich kontynentów i co najwyżej, widziane czasem na horyzoncie, czarne żagle okrętów piratów, dla których krypa Roba była zbyt małą płotką, by chciało im się zmieniać kurs.

 

     Poranne piwo powoli zmniejszało ból głowy, lecz nagle w brzuchu poczuł jakieś dziwne mrowienie. Jakby niepokój, ale i jakąś trudną do określenia – ekscytację! Dziwne, że takie rzeczy zaczynają się właśnie gdzieś w przeponie, a nie w głowie. Ale i mózg zaczynał już pracować, błyskawicznie zwiększając tempo i to w tych obszarach, w których już bardzo dawno nie był aktywny. Wyobraźnia wracała znów do gry, tłumiąc zmysły.

- Piwo z rana jak śmietana! – rzucił wchodzący właśnie do tawerny, łysy jak kolano, Kudłaty Ted. – W Viramenco trzcina cukrowa potaniała, a tam znowuż potrzebują parę ton ryżu do wysiewu. Ktoś wybrałby się ze mną? Towaru starczy i na trzy statki, można by coś przyrobić.

Ktoś zadał jakieś pytanie, Ted coś odpowiedział, ktoś zakaszlał, ktoś inny ziewnął przeciągając się leniwie. Harper widział to wszystko i słyszał, jakby przez mgłę - jego szare komórki pracowały na pełnych obrotach, absorbując całą uwagę.

- Wyspy na Morzu Mgieł?! – rzucił zachrypniętym głosem, bo nagle dziwnie zaschło mu w gardle.

– Noooo… Tak mówią … - wystękał Nick , lekko jakby zaniepokojony nagłym zainteresowaniem swojego kapitana.

 

      Jeszcze dwie sekundy, jedna ... Tak. Rob miał już plan ... zarys planu. Ale za to jakiego!

- Kup za wszystko co nam zostało prowiantu na dwa tygodnie, cztery beczki prochu i ze trzysta kul do dziewięciofuntówek! Zatankuj wszystkie baryłki słodką wodą!

Nick nie bardzo jeszcze rozumiał, co się właśnie dzieje. Pozostali też wyglądali jak banda kretynów gapiąca się na biust barmanki po miesięcznym rejsie.

- No jazda! Zbierz załogę i wywalcie za burtę cały ten szmelc, co leży przy furtach działowych! Odblokuj je i przesmaruj zawiasy, żeby chodziły lekko! Nowe talie zrobimy już na morzu. Rob mówił coraz głośniej, choć starał się nie dać po sobie poznać jak bardzo mu się spieszy.

- Na cholerę Ci otwierać furty armatnie w drodze do Viramenco? Jeszcze ryż zamoczysz… - Myśli Teda podążały ciągle własną drogą.

- Szefie, ale my przecież mamy tylko jedną armatę i to przywaloną deskami gdzieś w forpiku. Po co nam te wszystkie, dawno zabite gwoździami, furty? - Dla Nicka też było widocznie jeszcze stanowczo za wcześnie…

- Już niedługo się przydadzą. Tym ja się zajmę. Przyślij mi z sześciu ludzi i wóz do stajni Millera. Idę odebrać nasze pozostałe 11 armat, stemple i przybitki. Wychodzimy z popołudniowym odpływem!

- Chwila! - Wrzasnął Ted, który nagle zaczął kojarzyć. – Chyba nie chcesz płynąć na Morze Mgieł?!

 

       Nie musiał odpowiadać. Błysk w oku Roberta Harpera mówił wszystko.

- Kapitanie, ale stamtąd przecież się nie wraca! Te wielkie Czarne Okręty, Latający Holender i te wszystkie morskie potwory! – Nick wyglądał na przerażonego.

- Stary Abercrombie mówił, że kiedyś sztorm zagnał go aż za Białe Rafy – odezwał się zza baru Gruby Pete – Podobno fale były tam wielkie jak góry, a z mgły dochodziły jakieś wycia i skowyty. Jego załoga była tak obsrana, że nic by ich tam już nigdy nie zaciągnęło. Za żadne pieniądze.

- A Hiszpańcy? Przecież oni tamtędy żeglują! – Powiedział Rob, szukając po kieszeniach monety, żeby zapłacić za piwo.

- Diegowie? Wiadomo, przecież, że oni są szaleni, a poza tym, widział ich kto, jak stamtąd wracają? – Ted podszedł bliżej, ale nie wyglądał jeszcze na przekonanego, raczej na zdrowo przerażonego.

- Co tam jeszcze mówili Żabojady? – Zapytał Rob, nie patrząc Nickowi w oczy, gdyż był już zajęty pośpiesznym wzuwaniem butów.

- Podobno jak mgła się trochę rozwiała to zobaczyli jakieś wysokie góry porośnięte dżunglą i drugą wyspę na horyzoncie i jakieś tubylcze czółna, ale zza wyspy pokazały się szare, podarte żagle. Latającego Holendra – jak mówią. Zrobili zwrot i zwiali w mgłę. I tyle… - Nick dalej miał lekko rozdziawioną gębę, jakby ciągle nie wierzył w to, co się dzieje.

- I tyle… - Powtórzył Harper – I tyle wystarczy. Co ty tu jeszcze robisz Nick?! - Podniósł głos i pośpiesznie dopił resztę piwa. Nick wstał, ale ciągle nie był pewien, czy to nie żart. Podobnie jak i wszyscy pozostali w tawernie „Pod Kulawą Mewą”. Liczyli, że za moment gruchnie gromki śmiech i ktoś wrzaśnie: „Ale ci się udało nas zrobić chłopie!!!”

- Nick. – powiedział kapitan lekko ściszając głos, ale tak, żeby wszyscy słyszeli. – Tam są wyspy, których nie ma na mapach. WYSPY Nick! Nieodkryte… nie należące do nikogo - NICZYJE wyspy!!!

- Bierz się za załadunek zapasów i rób miejsce na armaty! A żwawo!!!

 

      Kiedy Kapitan Harper wychodził szybkim krokiem kierując się bitą drogą pod górę, do zbrojowni starego Milera, widział, jak błysk w oczach zaczynał się szerzyć jak wirus. Na szkunerze Teda właśnie przerwano załadunek ryżu, a w porcie zaczynał się ruch jakiego nikt, nigdy tu nie pamiętał.

- Świetnie! – Pomyślał – sam jeden na pewno nie miałbym większych szans. Uśmiechnął się szeroko.

Wiedział, że kiedy będzie wracał na statek…tfu!... Okręt!!! Z zebraniem ludzi do obsady armat nie będzie miał najmniejszego problemu!

Jedna myśl kołatała mu się natrętnie po głowie: czy dwie długolufowe armaty dalekiego zasięgu ustawić na dziobie jako pościgówki? Po paru krokach zdecydował, że jednak na Morzu Mgieł bardziej mogą się przydać, jeśli zostaną zamontowane na rufie.

I wtedy przeszył go dreszcz...